O tym, że należy słuchać ludzi i krytycznie patrzeć na swoje osiągnięcia, z Jerzym Stuhrem rozmawia Mateusz Góra.
Mateusz Góra: Widziałem pana na projekcji „W piwnicy” Ulricha Seidla.
Jerzy Stuhr: Obserwuję tego reżysera bardzo uważnie.
Czy Polacy są gotowi na artystów, którzy „kalają własne gniazdo”?
Wydaje mi się, że mamy prawo może nie do kalania własnego gniazda, ale do przenicowywania własnej tożsamości. Ja nie mógłbym powiedzieć o Austriakach tego, co mówi Seidl, ale on ma do tego prawo. Tak jak ja mam prawo powiedzieć coś równie krytycznego o Polakach. Zwróćmy jednak uwagę, że Austriacy mają bogatą tradycję literacką ukazywania swojego narodu w morzu kompleksów – wystarczy wspomnieć Thomasa Bernharda czy wcześniej Arthura Schnitzlera. Różnicę między Polakami i Austriakami trzeba rozpatrywać w tym kontekście. Uważam natomiast, że miarą klasy społeczeństwa jest umiejętność samokrytyki. Nawet komuniści to wiedzieli i uprawiali samokrytykę, ale to była wyłącznie propaganda. U podstaw samokrytyki leży przekonanie, że klasą jest przyznanie się do swoich win, bo przynosi to oczyszczenie oraz możliwość przekazania dzieciom wiedzy o grzechu, którego nie należy popełniać. Jeżeli staramy się zatuszować swoje winy, to zawsze będziemy tkwili w drobnomieszczańskim grajdołku. Ja też staram się drążyć te same tematy, co pan Smarzowski, pan Pasikowski, chociaż w przeciwieństwie do nich wybrałem komedię. Jednym z moich idoli jest też Andrzej Munk.
„Obywatel” powstał, żeby sprawdzić, czy Polacy są już w stanie śmiać się ze swojej historii?
To była próba i muszę przyznać, że najlepiej zareagowała publiczność. Krytyce, filmoznawcom i środowisku filmowemu nie podobał się „Obywatel”, ale widzom owszem. Oni są gotowi na śmiech.
Wydaje mi się, że pan, podobnie jak Munk, nie wierzy w dydaktykę na poważnie.
Tak, to wynika z mojego temperamentu, ale ma też związek z literaturą, którą przesiąknąłem. Kiedy ktoś naczyta się Mrożka i Gombrowicza, to ma w sobie taką prześmiewczość. Nie mogłem czytać Gombrowicza w gimnazjum, bo był wtedy zabroniony. Dopiero na studiach łaskawie wpuszczali nas, polonistów, do osobnej sali, gdzie mogliśmy czytać książki paryskiej „Kultury”, w tym Gombrowicza. A zakazany owoc, jak wiadomo, chłonie się jeszcze chętniej. Przeżyłem czasy, w których za słowo można było pójść do więzienia. Zawsze jednak moją pierwszą reakcją był śmiech, a dopiero potem strach i wściekłość. Dlatego jeśli chcę opowiedzieć o naszej historii uczciwie, muszę to zrobić przez pryzmat śmiechu.
Czy oglądając filmy młodych twórców ma pan czasem wrażenie, że sam chciałby nakręcić coś podobnego?
Tak, czasem żałuję, że to ja czegoś nie wymyśliłem, chociaż może nie dotyczy to młodych twórców. Powoli dojrzewam do nakręcenia filmu o miłości starszych ludzi, a tu przyszedł pan Haneke i zrobił właśnie taki film, psia krew. No i co ja teraz pocznę? Chociaż częściej mam takie wrażenie odnośnie scenariuszy. W środę podczas spotkania poświęconego trudnym dla kina rozdziałom w historii Polski będę miał okazję podyskutować z młodymi autorami scenariusza, w którym nie ma nic ze Smarzowskiego, Pasikowskiego czy Stuhra.
A męczy pana czasem rola autorytetu?
Zdarzają się sytuacje, że dzwoni lekarz i prosi, żebym porozmawiał z pacjentem, bo on już nie daje rady. A ja przecież nie wiem, o co chodzi i muszę rozmawiać z zupełnie obcym człowiekiem. To trudne sytuacje. Ostatnio poproszono mnie, żebym wysłał maila do kobiety, która nie chce żyć. I teraz co, mam po prostu usiąść w hotelu i to zrobić? Zdaję sobie jednak sprawę, że muszę patrzeć inaczej. Przekroczyłem granicę aktor-widz i stałem się kimś bardzo bliskim dla wielu ludzi. Za sprawą swojego cierpienia wszedłem na inny poziom, co widać na spotkaniach, gdzie ludzie chcą się zwierzyć, a nie zapytać tylko, co czuję, kiedy całuję na scenie.
Rozmawiał: Mateusz Góra
Głos Dwubrzeża
ZNAJDŹ NAS