O czerpaniu z własnych doświadczeń, pomyśle na najnowszy film i zaskakujących epizodach aktorskich, z Jerzym Skolimowskim rozmawia Łukasz Kolender.
Łukasz Kolender: Od początku kariery był pan uważany za buntownika i indywidualistę, który tworzy filmy według własnej wizji, nie poddając się rozmaitym naciskom. Czy dostrzega pan podobną postawę dzisiaj wśród młodych reżyserów?
Jerzy Skolimowski: Niezbyt dobrze orientuję się w tym, co się teraz dzieje w młodym kinie. W ogóle coraz rzadziej oglądam filmy. Nie wiem nawet dlaczego… Może dlatego, że naoglądałem się ich już tak dużo. (śmiech) I przyznam, że ostatnimi czasy niewiele filmów mi się podobało. Nawet te okrzyknięte jako znakomite albo przynajmniej bardzo interesujące jakoś mnie nie przekonywały.
Na spotkaniu w Cafe Kocham Kino radził pan młodym filmowcom, by czerpali z własnych doświadczeń. W pana wczesnej twórczości wątki autobiograficzne są silnie obecne, natomiast w późniejszej zanikają.
Po prostu w międzyczasie nauczyłem się robić filmy. Moje pierwsze próby były bardzo amatorskie. „Walkower” nakręciłem w dwudziestu dziewięciu ustawieniach kamery właściwie tylko z tej przyczyny, że nie wiedziałem, jak montować film. Wymyśliłem więc sobie te szalenie długie jazdy, których ekstrawagancja przykryje moje braki montażowe. Ale już w trzecim filmie, „Barierze”, zacząłem trochę montować. W miarę upływu lat mój warsztat się wzbogacił.
Czyli autobiografizm jest po prostu ratunkiem, gdy brakuje warsztatu?
Łatwiej jest opowiedzieć o sobie, o tym, co się naprawdę dobrze zna. Wówczas instynktownie wiemy, na co skierować kamerę. Kiedy próbuje się opowiedzieć całkowicie wymyśloną historię, która nie ma nic wspólnego z osobistymi przeżyciami, to szuka się trochę na oślep. Natomiast jeżeli czerpiemy z własnych doświadczeń, czyli z obrazów utrwalonych w świadomości, to można po prostu te obrazy kopiować.
Pana najnowszy film, „11 minut”, jest na razie owiany tajemnicą. Wiemy jednak, że będzie opowiadał właśnie o jedenastu minutach z życia różnych postaci, których losy zapętlają się w finale. Czy ten pomysł był z założenia eksperymentem formalnym?
Nie. Najpierw był pomysł na film o wydarzeniu, które się w tej jedenastej minucie dzieje. Dopiero potem zacząłem konstruować resztę – ile minut ma to wszystko trwać, ilu jest bohaterów i kim właściwie są. Proces twórczy był tak naprawdę „poruszaniem się wstecz” – zastanawiałem się, jak daleko od finałowego wydarzenia muszę się cofnąć, żeby wystarczająco wiele o tych ludziach opowiedzieć.
Miewa pan zaskakujące epizody aktorskie. W ostatnich latach zagrał pan między innymi w „Bitwie pod Wiedniem” i „Avengersach”, czyli filmach z przeciwnego bieguna niż pana kino.
Przyznam, że traktuję te epizody cynicznie. To po prostu najłatwiejszy sposób, żeby zarobić na chleb. Reżyser robi filmy raz na jakiś czas, a honorarium jest niekiedy zaskakująco skromne. Choć oczywiście zdarza się, że płaca jest godziwa. Natomiast wspomniane rólki aktorskie, których się podejmuję, dają tę satysfakcję, że nawet kiedy się stoi na planie przez parę godzin i czeka na swoje ujęcie, to wiadomo, że licznik stuka.
Podpatruje pan w takich sytuacjach innych reżyserów?
Tak, ale nie mogę powiedzieć, że czegoś się uczę, bo wszystko, co tam widzę, już raczej wiem. Potwierdzają się pewne założenia warsztatowe, obserwuję, na ile egzekwowanie tych zasad jest skuteczne.
Nie żałował pan nigdy, że nie został bokserem?
Nie. Może gdyby mi lepiej szło… W końcu ja stoczyłem tylko jedenaście walk, z których udało mi się wygrać zaledwie połowę.
Wystarczyło to jednak, żeby uczynić z tego epizodu legendę.
Gdybym nie rzucił boksu, byłbym mocno porozbijany. To jest krótkotrwała zabawa, a skutki są często opłakane. Tego akurat nie polecam młodym filmowcom. (śmiech)
Rozmawiał: Łukasz Kolender
Głos Dwubrzeża
ZNAJDŹ NAS