Ewa Wiśniewska to wulkan energii, o czym przekonali się widzowie podczas spotkania przed specjalną projekcją „Cudzoziemki”. Zaraz po nim aktorka opowiedziała Mateuszowi Górze o życiowym optymizmie, zapale do pracy i filmach budzących drgania duszy.
Mateusz Góra: „Cudzoziemka” to film o wyborach, ambicjach i straconych marzeniach.
Ewa Wiśniewska: Tak, ale również o przeroście chęci nad możliwościami. Bohaterka wyobraża sobie, kim mogłaby się stać, ale nie ma to nic wspólnego z realnymi możliwościami. Ratuje się wymówkami w stylu: „gdyby mój profesor był lepszy, odniosłabym sukces”, a także przenosi swoje ambicje na córkę. Dopiero w ostatniej scenie przyznaje, że popełniła błąd.
Taka samoświadomość przychodzi z wiekiem? Miała pani wrażenie na początku kariery, że nie istnieje taka przeszkoda, której nie dałoby się pokonać?
Nie zaprzątałam sobie głowy myśleniem. Żyłam z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Nie miałam żadnego planu. Mój ojciec, który także był artystą, mówił, że w zawodzie artystycznym niezbędny jest talent, praca, praca, praca i szczęście. Ja miałam szczęście.
Co było największym wyzwaniem aktorskim w przypadku „Cudzoziemki”?
Miałam dwa tygodnie codziennych lekcji gry na skrzypcach. Poza tym kilka godzin dziennie ćwiczyłam w domu, doprowadzając sąsiadów do furii. W ekipie był też konsultant od mundurów z okolic Taganrogu. Ponieważ mam dobry słuch, oswajałam się z jego akcentem, którego użyłam potem w filmie. To nie był dokładnie akcent wileński, jak w „Dolinie Issy”, ani lwowski. Nie odgrywałam też całej roli osobiście. Moją postać w młodości odtwarzała inna aktorka, którą później dubbingowałam. Mam bardzo niski głos, więc kiedy odezwałam się na postsynchronach, reżyser zleciał z krzesła. Powiedziałam, że wystarczy, jeśli kupią mi butelkę sherry. Około 9 rano piłam kieliszeczek, rozgrzewało mi to struny i podnosiło głos.
Wspomniała pani przed projekcją, że pierwszoplanowych ról kobiecych, takich jak Róża z „Cudzoziemki”, jest w polskim kinie jak na lekarstwo. Dlaczego kobieta jest wciąż wyłącznie dodatkiem do mężczyzny?
Nasze kino nie dba o kobiety. Zupełnie nie rozumiem, skąd to się bierze. Bardzo nad tym ubolewam, bo dla aktorki – w przeciwieństwie do aktora – czas jest nieubłagany. Z drugiej strony ja akurat na szczęście mogę mieć to w głębokim poważaniu, bo jestem aktorką charakterystyczną. Mogę grać babcię, prababcię też, często są to zresztą ciekawe propozycje. Ostatnio zagrałam u Juliusza Machulskiego w teatrze telewizji „Rybka canero”. Wcielam się w babcię, w dodatku na wózku inwalidzkim. Zrobiłam niezłe zamieszanie jeżdżąc na nim po całym planie. Odnośnie kobiet i „Cudzoziemki”, warto także wspomnieć panią Annę Iżykowską-Mironowicz, która zmontowała w tym filmie cały koncert Brahmsa zgodnie z jego wewnętrzną logiką. To wielka sztuka dokonać takiego montażu dźwięku.
Na festiwalu zobaczyliśmy dokument o Amy Winehouse, która panicznie bała się sławy, chociaż kochała występować przed publicznością. Rozpoznawalność czasem męczy?
Rozpoznawalność to jest jedyny widoczny dowód na to, że moja praca nie idzie na marne. Kasia Ostrowska napisała książkę o mnie, „Wszystko o Ewie”. Powiedziała, że będzie ze mną konsultować jej zawartość. Stwierdziłam, że nie ma mowy, bo to wypowiedzi innych ludzi na mój temat i nie mam prawa tego cenzurować. Sama też nie chciałam mówić o sobie. Dałam tylko zdjęcie z okresu, kiedy miałam 2 lata. Gdy książka była gotowa, zdziwiło mnie, że ludzie jednak mnie lubią. Nie budzę negatywnych emocji i jest to szalenie miłe.
Co pani wybiera idąc wieczorem do kina?
Wybieram wiarę w aktora. Zawiodłam się szalenie na Helen Mirren, która jest wspaniałą aktorką, a nie udało się jej dobrze zbudować roli w „Złotej damie” – chociaż Elżbietę II w „Królowej” zagrała genialnie. Zawiodłam się też na ostatniej roli Meryl Streep. Śmiercią aktora jest sytuacja, kiedy chce tylko dobrze wyglądać na ekranie. Trzeba pogodzić się z upływem czasu.
Widziała już pani film otwarcia, „45 lat” Andrew Haigha? To zdecydowanie opowieść oparta na aktorach.
Tak, doskonała rola zarówno Charlotte Rampling, jak i Toma Courtenaya, który był zresztą świetny również w „Kwartecie”. Tam właśnie wymyślono, żeby aktorów w wieku właściwie wyłącznie na grzyby i efekt okazał się piorunujący.
A ogląda pani „Avengersów”?
Nie, takie kino w ogóle dla mnie nie istnieje, podobnie jak science-fiction. Coraz bardziej skłaniam się ku przekonaniu, że obraz filmowy lub spektakl powinien wywoływać drgania duszy. Mieć w sobie coś, co świadczy, że oglądamy historię człowieka, a nie robota.
Czyli drgania duszy, a nie fotela?
Tak, zdecydowanie.
Rozmawiał: Mateusz Góra
Głos Dwubrzeża
ZNAJDŹ NAS