Spotkanie z Justyną Bargielską, poetką i pisarką, zainaugurowało cykl literacki NIESFILMOWANI. O szansach na adaptację filmową „Obsoletek” czy „Małych Lisów” rozmawia z autorką Paulina Bukowska.
Paulina Bukowska: O niektórych autorach mówi się, że ich twórczość jest nieprzetłumaczalna na język filmu. Pani proza jest bardzo skondensowana, zasadza się mocno na języku i znaczeniu – jak to przenieść na grunt filmu?
Justyna Bargielska: Ja w ogóle jestem nieprzetłumaczalna na żaden język – zarówno mówiony, jak i filmowy. Przekładanie moich książek na obcy język jest orką na ugorze: ciągłe wątpliwości odnośnie co drugiego słowa, zestawienia, wersu. Przechodzę to już od jakiegoś czasu i widzę, że stwarzam problemy. Boję się, że moja proza ogromnie dużo mogłaby stracić na adaptacji filmowej. A z drugiej strony boję się, że takie podejście jest wyrazem mojego braku wiedzy o pracy nad filmem. Bardzo możliwe, że to wszystko jest do ocalenia i istnieją sposoby, żeby uczynić moją twórczość kanwą jakiegoś filmu.
Historie z „Obsoletek” czy „Małych Lisów” to mieszanka groteski i realizmu, grozy i śmiechu. Jak mógłby wyglądać film na ich podstawie?
Lepszym materiałem byłyby „Małe Lisy”. Tam jest prosta historia, z którą można sobie dość dobrze poradzić. Natomiast „Obsoletki” są dużo bardziej filmowe, ale wymagałyby pomocy scenarzysty, który zrobiłby z tego strukturę filmową, nawet z pominięciem chronologii.
Czyli to kwestia nawiązania kontaktu z filmowcem i wspólnego omówienia pomysłu?
Pyta mnie pani o moją idealną wersję wydarzeń? Proszę bardzo: ktoś bierze jedną z moich książek jako swego rodzaju własność i przetwarza ją w coś, co będzie się nadawało do sfilmowania, a potem przychodzi i mówi, że zrobione. Mam takie podejście do moich książek, że jak już zostały napisane i wydane, to zaczynają żyć własnym życiem i wiele można z nimi zrobić. I niech inni ludzie się tym zajmują. Nie miałabym problemu z zaakceptowaniem scenariusza, który mi się nie podoba, ale który został zainspirowany moją twórczością. Zdrowa sytuacja jest wtedy, kiedy inspirujemy innych, a jednocześnie nie rościmy sobie przesadnych praw do tego, co powstało z naszej inspiracji. Książka, która została już wydana, jest w pewnym sensie publiczną własnością.
Pisze pani często o macierzyństwie, ale w sposób odległy od idylli serwowanej w mediach, zniewolonych przez archetyp matki-Polki. U pani jest niespełnienie, frustracja, wątpliwości. Dlaczego tak boimy się głośno i szczerze o tym mówić?
Ponieważ prawdziwy obraz nie będzie pokazywał tylko negatywnej albo pozytywnej strony, tylko w miarę możliwości oba aspekty. Nie jestem ekspertką od polskiego kina, ale mam wrażenie, że brakuje w nim takich ambicji. Za każdym razem pojawia się tendencja, żeby pokazać albo tylko dobrą stronę – to rzadziej – albo wyłącznie złą. Rozumiem, że istnieją ograniczenia czasowe i techniczne, ale nie powinny one krępować twórców. W literaturze jest inaczej. Przebijają się co prawda głównie anglosaskie pisarki, które zajmują się trudami macierzyństwa, ale nasi autorzy też podejmują te problemy.
Rozmawiała: Paulina Bukowska
Głos Dwubrzeża
ZNAJDŹ NAS