Kazimierz Dolny odwiedziła Grażyna Szapołowska. O kobiecości w polskim kinie i wymarzonej roli z aktorką rozmawia Barbara Rusinek.
Barbara Rusinek: Uczestnicy festiwalu Dwa Brzegi mogą podziwiać zrekonstruowaną cyfrowo wersję „Dekalogu” Krzysztofa Kieślowskiego, w tym „Krótki film o miłości”. Czy z perspektywy czasu widzi pani w roli Magdy coś, co chciałaby zmienić?
Grażyna Szapołowska: Nie, absolutnie nic.
Jest idealna?
Nie chodzi o ideał. Po prostu powstał świetny film, który trafił w swój czas. Na przestrzeni lat w dziwny sposób tracił lub zyskiwał blask.
A kiedy tracił?
Na początku lat dwutysięcznych pokazano go w Berlinie jeszcze przed rekonstrukcją. Obraz był zielono-żółty, dźwięk słaby, a niemieccy widzowie pytali mnie o jakieś prozaiczne, absurdalne dla nich szczegóły, np. dlaczego w Polsce używa się szklanych, a nie plastikowych butelek na mleko, albo dokąd wybiera się mężczyzna w białym płaszczu, bo może do RFN? Szukali logiki w obrazie polskiej codzienności zamiast skupić się na bohaterach. Z kolei niedawno obejrzałam ten film w warszawskim Kinie Kultura. Studenci reżyserii, którzy zajmowali większość miejsc na widowni, mieli łzy w oczach.
Czy praca z Kieślowskim wpłynęła na to, jak postrzega pani relację aktora i reżysera?
Każdy reżyser jest indywidualnością. Bardziej chyba wpłynął na mnie Kàroly Makk, a na pewno Filip Bajon, który prowadził „Magnata” bardzo delikatnie, niemal niepostrzeżenie. Jego ledwo odczuwalna obecność na planie była bardzo przemyślana. Są reżyserzy, którzy niezbyt szlachetnie podchodzą do aktorów i egoistycznie ich wykorzystują. Na drugim biegunie są tacy, którzy obawiają się spłoszyć aktora i stracić upragniony efekt.
Czy wśród współczesnych, polskich reżyserów istnieje osobowość, która szczególnie panią pociąga?
Bardzo ciekawym reżyserem jest Marcin Bortkiewicz. W „Nocy Walpurgi” urzekło mnie napięcie między postaciami, ale też fakt, że tyle uwagi poświęcił kobiecie. Andrzej Wajda w każdym swoim filmie przedstawia bohaterki w pełni jej kobiecości, Krzysztof Zanussi był ewidentnie zafascynowany tajemnicą i nostalgią Mai Komorowskiej, ale to niestety wyjątki. U innych reżyserów kobieta zwykle jest uprzedmiotowiona, bo nikt nie zwraca uwagi na jej myśli i czyny. Jej zadaniem jest tylko podkręcanie nastroju w filmie.
Niedawno zagrała pani w pełnometrażowym debiucie swojej córki, Katarzyny Jungowskiej. Co odróżnia jej sposób pracy od metod pracujących za kamerą mężczyzn?
Kasia w dużej mierze kieruje się swoją kobiecą intuicją. Zaobserwowałam, że na planie woli spontanicznie dostosowywać się do okoliczności, które nagle okazują się inspirujące albo lepiej pasują do filmu, niż trzymać się wcześniejszych, technicznych założeń. Jej film jest bardzo delikatny, opowiada o nieumiejętności wyrażania emocji. W Polsce ciągle brakuje takich filmów. Z doświadczenia wiem, że reżyserom i operatorom często nie zależy na autentyzmie – część z nich chciała na przykład, żebym grała do kamery. A przecież nie ma nic gorszego!
Czeka pani na jakąś rolę?
Chciałabym zagrać starą Polę Negri. To postać o skomplikowanej psychice i niesamowitej historii. Napisałam scenariusz o jej pobycie w Niemczech w 1936 roku. O tym, dlaczego tam była i dlaczego tak późno stamtąd uciekła. Obawiam się jednak, że film zgodny z moim wyobrażeniem może nigdy nie powstać.
Rozmawiała: Barbara Rusinek
Głos Dwubrzeża
ZNAJDŹ NAS